Poszedłem na plebanję zobaczyć się z gazetami. Bardzo poczciwie przyjął mnie proboszcz miejscowy, ksiądz Grabowski, i na miłej pogawędce przy herbacie, zeszło nam coś do dwunastej.
Kiedym wracał, księżyc świecił, ale koło kościoła, pod kasztanami, panował mrok, przesycony plamami światła i szczyty wieżyc połyskiwały srebrem.
Potknąłem się naprzeciw wielkich drzwi o jakieś ciało, rozciągnięte na ziemi, i słyszę cichy płacz.
Księżyc podniósł się wyżej i kładł przez gałęzie srebrne błyski na jej głowę pochyloną.
Cisza była głęboka dokoła. Sen roztaczał nad ziemią kojące ramiona — tylko płacz tej nieszczęśliwej brzmiał ostro, przenikał zimnem, i jakby nabrzmiały głosem skarg, które się podnosiły z ziemi w tę noc miesięczną i cudną, roztapiał się gdzieś nad światem.
Nie spałem tej nocy. Leżałem na słomie w izbie kościelnego, przymykałem oczy, ale napróżno. Orgje świateł, barw, dźwięków, akcenta płaczów, przelewały mi się przez mózg w konturach jak mgły ruchomych i swoją zgiełkliwością pokrywały jakąś ciemną robotę, która się przędła gdzieś pod linją świadomości. Kiedy brzask ubielił szyby i zaczął się wlewać mętnem światłem do izby, wyszedłem, aby orzeźwieć. Czułem się niezmiernie zdenerwowany i chory. Wszystkie stawy miałem jakby zrosłe, że nie mogłem wprost poruszać nogami, ani rękoma.
A kiedy myję się w jakiejś kałuży, słyszę w izbie jakieś podniesione głosy sióstr. Kłócą się z ferworem.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.
— 34 —