leć krótko, czołgać na brzuchu i wyrzucać piasek nogami.
Jakaś zgroza przejęła wszystkich.
Stał ten tłum w milczeniu bezradnem, niby przygnieciony ciężarem niezmiernym. W twarzach był smutek, strach i zgnębienie. Przyginali karki, jakby spodziewając się bezwiednie, że może runąć na nich to jasne sklepienie niebios.
A opętane stanęły bez ruchu.
Zaczęły krwawemi oczyma spoglądać w twarze, oddychały ciężko i jakby się budziły, bo po twarzach przelatywały im jakieś błyski budzącej się świadomości i stały tak chwilę w słońcu, całe we krwi i kurzu, z twarzami poszarpanemi, w strzępach szmat i z tem spojrzeniem, które wyrażało ból bezbrzeżny i rozpacz, i krzyk o ratunek — aż się tłum zwolna cofał przed siłą tego wzroku strasznego i skłębiał trwożnie.
Chłop jakiś wysoki, o bardzo szlachetnem i mocnem spojrzeniu, wyszedł z koła i przystąpił do opętanych, wziął je silną ręką za ramiona i przygiął do ziemi.
— Módlta się, bracia i siostry, za te nawidzone, módlta się!..
Naród poklękał.
Zaszemrały pacierze i głos modlitw, westchnienia, jęki, płacz — zaczęły się zrywać i otaczały te dwie dusze jakby kołem harmonji i współczucia, mistyczną sferą hymnu i błagań. A on je trzymał zgięte i z powagą mówił:
— Mówta, siostry, za mną!
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —