— No, mój braciszku. Jeszcze roku niema, jak dała za niego dwudziestkę w Węgrowie, i już feler i cały garnek nanic.
I rozżalona, wśród śmiechu braci, zbiera masło, przeciekające jej przez szmatkę, i odchodzi.
Zdobyłem miejsce przy kałuży; obok mocząca nogi i czesząca się siostra pyta:
— Brat z jakiej kompanji?
— A siostra?
— Ja, z Ciepielowskiej.
— A ja ze Zwoleńskiej.
— To dobrze, bo w praskiej to idą same złodzieje — mówi z głębokiem przekonaniem.
Nie wyprowadzam jej z błędu, tylko myjąc się, słucham rozmowy dwóch braci, siedzących za mną. Jeden z nich powiada:
— Na gruszki się ma, to zboża nie będzie.
— Brat zdaleka? — pyta drugi.
— Nie, zaraz z pode Warszawy.
— I w butach całą drogę?
— A całą.
— Toż szkoda, braciszku.
— Cóżto, buta będę żałować, a nóg nie! To ino szlachta boso idzie; nas stać jeszcze na obucie, chocieśma chłopy — mówi uszczypliwie.
— To i cóż, toż my i tak szlachta ze szlachty, a ty, bracie, chłop, to i cham.
— Taki szlachcic, co gołkiem i piechty chodzi, to u mnie stoi grosz.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —