— Brat z Warszawy?
— Tak.
Widzę ładną, cherubinowo ułożoną twarz tego braciszka.
— Nie wie brat, przez kogo erygowany ten klasztor?
— Jużci, że nie wiem.
Nie odzywa się, tylko z sykiem bolesnym siada, ściąga pantofle, wyjmuje flaszeczkę i zaczyna okładać swoje popuchłe i poobcierane nogi wodą gulardową.
— Nie dojdzie brat do Częstochowy — mówię ze współczuciem.
— Dojdę. Matka Boska mi pomoże i choćby na czworakach, to dojdę — odpowiada z jakimś tkliwie seraficznym uśmiechem.
Maskuje spryt naiwnością i wygląda na typowego „mamisynka“, więc niebardzo wierzę w jego szczerość.
Idę do woalów, siedzących pod parkanem. W dwóch trzecich są odsłonione, bo Melancholja nie zdjęła zasłony.
Bardzo miłe i sympatyczne twarze.
Umawiamy się wyjść razem przed kompanją, bo czeka nas droga czteromilowa do noclegu, a już jest godzina druga po południu.
I wyruszamy wkrótce jeszcze lepszemi piaskami.
Za Studzianną okolica zmienia się gwałtownie. Idziemy wydmami, porosłemi janowcem i nędznemi jałowcami. Jest miejscami trochę żyta, ale nad wyraz marne. Horyzont zamykają góry, żółcące się szczerym piaskiem. Stoją niby łyse, odarte z włosów przez
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —