— Ukrzywdzić, ani być ukrzywdzony nie chcę — i bochenek trzyma w garści.
Czekamy radzi nieradzi, choć widzimy, że kompanja odchodzi.
Po jakiem takiem pożywieniu pytam się:
— Ile drogi do kościoła najbliższego? — bośmy do wszystkich spotykanych po drodze, albo leżących w promieniu jakiej wiorsty lub dwóch, wstępowali uroczyście.
— Bandzie wiorsta z czemś...
Jakeśmy zaczęli iść tę wiorstę „z czemś“, to były dobre cztery piaskami.
Wstąpiliśmy do tego kościołka drewnianego i niezmiernie typowo-chłopskiego, i po jakimś półgodzinnym odpoczynku ruszamy do Konic.
Mamy podobno wiorst sześć i „ocho!“ Piaski, piaski, piaski, i kamyczki czuć opoczyńskie, co to podług przysłowia: „Opoczyńskie kraje, korzec kopę, kopa korzec daje“. Stwierdzam to na każdym zagonie lichych zbóż, a pomimo to wsie znaczą się gęsto długiemi linjami sadów wiśniowych.
Ciężka bardzo droga i pragnienie zaczyny palić, a wody nigdzie ani kropli.
Potykamy się co chwila, bo kamyczków ostrych jak krzemienie — mirjady. Woale co chwila dyskretnie wytrząsają piasek z pantofli, i widzę, że niezmiernie cierpią z powodu tych kamieni i pragnienia.
Zostaliśmy znowu naostatku, nawet za wozami, bo sił już było coraz mniej.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
— 74 —