nikać — ale nie mogę... I gdy tak stoję, przystępuje do mnie jakiś chłop, w szarej sukmanie, z różańcem na szyi i twarzą kwadratową.
— Pan także idą? — pyta.
— Idę; idziemy razem.
— To niby z nami?
Odpowiadam mu twierdząco i chcę go wciągnąć w pogawędkę, ale chłop milknie i odchodzi. Znowu stoję i nie wiem, co z sobą zrobić. Do kościoła ani marzyć się dostać: przejście wprost zagwożdżone ludźmi; słyszę tylko śpiewy i głos organów, a potem dochodzą mnie słowa pojedyncze kazania; spazmatyczne a krótkie fale płaczów przelatują jak wicher.
Ksiądz ma przemowę do odchodzących.
Wszyscy klęczą z odkrytemi głowami, w jakiemś biernem poddaniu i ze skupieniem słuchają.
Szare niebo nie przestaje siać deszczykiem a grozić ulewą; to mnie przedewszystkiem pognębia, że już i nie słucham i z niezbyt wielką przyjemnością przypatruję się rozkwitającym bzom i czerwonawej, młodej zieleni kasztanów. Wreszcie zrobiło się zupełnie cicho, i ten tysiączny tłum zaczyna zwolna odpływać cienkiemi strumieniami.
I gdyśmy tak szli, rozsypani, to na tle mostu, na tle zieleni parku, na tle miasta, rozłożonego z drugiej strony Wisły, te szare, drobne i twarde sylwetki ludu, te profile ostre, twarze szorstkie i grube, postacie kwadratowe, pozginane nieco pod tobołami, obwieszone sznurami różańców, miały w sobie jakąś moc i namaszczenie ogromne.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.
— 8 —