Panie i ja zdecydowaliśmy się iść za wozami. Serafin nie dał się namówić.
— Tam gdzie krzyż, tam ja idę — powiedział, wznosząc oczy w niebo, i poszedł za krzyżem.
Gdyśmy się rozchodzili z braćmi, poczułem jakąś dziwną przykrość i całą drogę brakowało mi bardzo tych śpiewów, tego morza głów i tego prądu, który oddziaływał na mnie i ciągnął; czułem chłód osamotnienia i pustki, pomimo, że było nas ze dwieście osób.
Za Żarnowem, świeżo odbudowanem po spaleniu miasteczkiem, zaczęła się okolica coraz górzystsza i lesistsza; droga szła po spadkach, przecinała głębokie doliny i kołowała w różne strony.
Koło Kołońca kraj jeszcze dzikszy, góry tylko zamykają horyzont, mało pól uprawnych, tylko lasy, zarośla, topiele i łąki niskie, pełne łozin i olch, a coraz to wody wielkie, stare szyby górnicze, zapadłe i zatopione, drogi wysypane szlaką ostrą, jak szkło.
W jakiejś miejscowości, której nazwy nie pamiętam, widzimy coś w rodzaju młyna, tylko zamiast kamieni i zboża olbrzymie młoty, poruszane wodą, przekuwają sztaby surowca rozpalonego. Przed nami z zieleni drzew ostro się rysują wysokie kominy hut.
Potem droga już biegnie rodzajem grobli, wyniesionej nieco nad poziom; z lewej strony topiel pełna drzew, sitowia, trzcin i wody pokrytej rdzą zielonawą, a z prawej łąki, przerznięte siecią rowów, obrosłych olszyną i poza tem góry i lasy. Dzikość surowa pięknem jakiemś pierwotnem, kipiąca głosami dzikiego ptactwa i szumem tych wód rozlanych szeroko.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.
— 80 —