gnywać, i nic. Dzieci skaminiały. Nie pogrzeźli ich, bo jak tu grześć w zimi kaminie, co cięgiem płaczą?.. Postawili pod kościołem. Matka aż się pruła z żałości, nie jadła, nie spała, ino siedziała dniami i nocami, a czekała, rychło się te kochane odmienią. Przeszły lata — nic. Co się wymodliła, co wypłakała, co mszy kupiła na te intencje!.. Prosiła się już Pana Boga o śmierć, ale śmierć nie przychodziła. Poszła jednego razu na ręcach i kolanach do Częstochowy i tak prosiła, że Matka Boska ulitowała się i przemieniła ją na brzózkę, co zaraz wyrosła w tym dołku, przemiękłym od płakania dziecińskiego, żeby mogła przy nich być cięgiem i choć gałązkami słonić od słońca i plusku, a potym łzy się przestały lać i brzózka uschła. Pan Jezus wine przekleństwa darował i wzion ją do swoi chwały razem z dzieciami...
Sześć wiorst od Dąbrowy przeszliśmy bardzo prędko, bo drogą, lasem i łąkami, obsadzoną po obu stronach drzewami.
Przed kościołem ścisk i ruch ogromny, bo zaraz za nami nadciągnęła kompanja łowicka, i z innych stron było już kilka. Łowiczaki, lud rosły i piękny, znać w twarzach i ubraniach zamożność dawną. Kostjumy mają wspaniałe. Kobiety zupełnie ładne, pstrzą się między naszą szarzyzną, niby maki, całe ponsowo ubrane, wszystkie w trzewikach sznurowanych czerwonemi tasiemkami, koralach i z chustkami białemi w ręku.