Trza było... roboty już la mnie nie miały... na zimę idzie, to jakże — darmo mi to dadzą warzę, abo i ten kąt do spania?...
A że, rychtyk, i ciołka odsadzili od maci... a i gąski, bo to już zimne nocki, trza zagnać pod strzechę — tom i zrobiła miejsce... jakże, bydlątek szkoda, Boże stworzenie też... A ludzie dobre, bo mię choć latem przytulą, kąta ani tej łyżki strawy nie żałują — że se człowiek, kiej jaka gospodyni paraduje...
A na zimę we świat, po proszonem.
Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszę i do wiesny z Panajezusową łaską przechyrlam, a jeszcze się coś niecoś grosza uścibi — to rychtyk la nich na przednowek... krewniaki przeciech...
A jużta Jezusiczek przenajsłodszy biedoty opuścić nie opuści.
— Nie opuści, nie — zawołał gorąco i wstydliwie wsadził jej w garść złotówkę.
— Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju!
Przypadła mu do kolan roztrzęsioną głową, a łzy jak groch posypały się po jej twarzy szarej i zradlonej, jak te jesienne podorówki.
— Idźcie z Bogiem — idźcie — szeptał zakłopotany, podnosząc ją z ziemi.
Zebrała drżącemi rękami torby i kijaszek z jeżem na końcu, przeżegnała się i poszła szeroką, wyboistą drogą ku lasom; raz wraz tylko odwracała się ku wsi, ku polom, na których kopano kartofle, i na te dymy pastusich ognisk, co się snuły nisko nad ścierniskami, poglądała żałośnie, aż i zniknęła za przydrożnemi krzami.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —