Ksiądz ocknął się z zapatrzenia, bo długi, żałosny ryk rozległ się gdzieś niedaleko, aż wrony poderwały się z krzykiem i skośnym rzutem leciały na kopaniska — a czarny migocący cień biegł za niemi dołem po rżyskach i podorówkach.
Przysłonił ręką oczy i patrzył pod słońce — drogą od lasów szła jakaś dziewczyna i ciągnęła za sobą na postronku dużą, czerwoną krowę; gdy przechodziła obok, pochwaliła Boga i chciała skręcić, aby księdza pocałować w rękę, ale krowa szarpnęła ją wbok i znowu ryczeć zaczęła.
— Na sprzedanie prowadzisz, co?
— Ni... ino do młynarzowego bysia... a stójże zapowietrzona... Wściekłaś się, czy co! — wołała zadyszana, usiłując powstrzymać, ale krowa ją pociągnęła, że już obie gnały w dyrdy, aż kurz je zakrył obłokiem.
A potem wlókł się ciężko po piaszczystej drodze żyd szmaciarz, pchał przed sobą taczki dobrze naładowane, bo raz w raz przysiadał i ciężko dyszał.
— Co tam słychać, Moszku?
— Co słychać?.. Komu dobrze, to i dobrze słychać... Kartofle chwała Bogu obrodziły, żyto sypie, kapusta będzie. Kto ma kartofle, kto ma żyto, kto ma kapustę — temu dobrze słychać! — Pocałował księdza w rękaw, założył na bok pas od taczek i pchał dalej, lżej już, bo zaczynał się spadek łagodny.
A potem szedł środkiem drogi, w kurzawie, bo zamiatał nogami, ślepy dziad, prowadzony przez tłustego kundla na sznurku.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —