Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

Izdebka pełna była różnych rupieci i statków gospodarskich, na drążkach, wpoprzek przewieszonych, wisiały kożuchy, czerwone pasiaste wełniaki, białe sukmany, to całe pęki motków szarej przędzy i zwinięte w kłęby brudne runa owiec i worki z pierzem. Wyciągnął białą sukmanę i pas czerwony, a potem długo czegoś szukał w beczkach, napełnionych zbożem, to w kącie pod stosem starych rzemieni i żelastwa, aż usłyszawszy Hankę w pierwszej izbie, zaciągnął deskę na okienko i znowu coś długo grzebał w zbożu.
A na ławie pod oknem już się dymiło jadło; od ogromnego tygla z kapustą rozchodził się zapach słoniny, jak i od jajecznicy, której niezgorsza miseczka stała obok.
— Gdzie Witek pasł krowy? — zapytał, krając potężny glon chleba z bochna, jak przetak wielkiego.
— Na dworskich zagajach, i borowy go stamtąd wygonił.
— Ścierwy, zmarnowali mi bydlę.
— Przecięch, tylo krowa, to się i zlachała w tem gonieniu, że się w niej cosik zapaliło.
— Dziadaki psiekrwie. Paśniki są nasze, w tabeli stoi kiej wół, a one cięgiem wyganiają i pedają, co ich.
— Drugich też powyganiali, a chłopaka Walkowego tak zbił, tak zbił...
— Ha! do sądu trza abo i do komisarza. Trzysta złotych warta, jak nic.
— Pewnie, pewnie — przytakiwała rada niezmiernie, że ociec się udobruchali.