Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —

— Witek... a nie bucz kiej ciele, bo ci to pierwszyzna, że cię ociec spierą?...
— Juści, że nie pierwszyzna, ale zawdy tak się bojam... bo nijakiej wytrzymałości na bicie nie mam...
— Głupiś, parobek tyli a boja się... już ja przełożę tatusiowi...
— Przełożysz, Józia? — zawołał radośnie — bo to borowy mię wygnał z krowami, bo...
— Przełożę Witek, ino się już nie bojaj!..
— Kiej tak... to naści tego ptaka! — szepnął z radością i wyjął z zanadrza drewniane cudło. — Obacz ino, jak się sam rucha.
Postawił go na progu obory, nakręcił, i ptak zaczął się kiwać, podnosić nogi długie i spacerować...
— Bociek, Jezu, a dyć się rucha kiej żywy! — zawołała zdumiona, odstawiła szkopek, przykucnęła przed progiem i z najżywszą radością i zdumieniem patrzyła.
— Jezu! to z ciebie mechanik! I to się sam tak rucha, co?
— A sam, Józia, ino go kołeczkiem nakręcę, to już se spaceruje kiej dziedzic po obiedzie — o... — odwrócił go, i ptak poważnie a śmiesznie zarazem podnosił długą szyję, podnosił nogi i szedł.
Zaczęli się śmiać serdecznie i bawić jego ruchami, tylko Józia czasami podnosiła oczy na chłopaka — podziw w nich był a zdumienie.
— Józia! — rozległ się głos Boryny z przed chałupy.
— A czegoj?... — odkrzyknęła.
— Chodzi ino.