Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —

— Kiej dojem krowy.
— Pilnuj tu, bo idę do wójta — powiedział, wsadzając głowę do ciemnej obory — niema tutaj tego znajdka, co?
— Witka?... ni, pojechał po ziemniaki z Antkiem, bo Kuba miał urznąć sieczki dla koni... — odpowiedziała prędko i trochę niespokojnie, bo Witek przycupnął za nią ze strachu.
— Ścierwa ten chłopak, to ino pasy drzeć, żeby zmarnować taką krowę — mruczał, powracając do izby, gdzie się odział w nową kapotę białą, wyszywaną na wszystkich szwach czarnemi tasiemkami, nadział wysoki czarny kapelusz, okręcił się czerwonym pasem i poszedł drogą nad stawem ku młynowi.
— Roboty jeszcze tyla... zwózka drzewa... siew nieskończony... kapusta w polu... ściółka niewygrabiona... podoraćby trza na kartofle... dobrzeby i pod owsy... a tu jedź na sądy... Laboga, że to człek nigdy obrobić się nie obrobi, ino cięgiem jak ten wół w jarzmie... że i wyspać się nie ma czasu ni odpocząć... — rozmyślał. — A tu i ten sąd... Tłumok ścierwa, hale, ja z nią sipiałem... żebyś ozór straciła... lakudro jakaś... suka... splunął ze złością, nabił fajeczkę machorką i długo pocierał zwilgotniałe zapałki o portki, nim zapalił.
Pykał od czasu do czasu i wlókł się wolno; bolały go wszystkie kości, i żale za krową raz wraz go markociły i rozbierały.
A tu ani odbić się na kiem, ani wyżalić, nic... sam jak ten kołek; sam o wszystkiem myśl, sam deliberuj łbem, sam kiele wszystkiego obiegaj kiej ten