A wójtowa raz wraz wstawała i dokładała kartofli, to mleka przylewała.
Dziadowski pies się kręcił i skamlał zdziebko do jadła.
— Cichoj Burek, gospodarze ano jedzą... i ty dostaniesz, nie bój się... — uspokajał go dziad i wciągał nozdrzami smakowitą woń, a przygrzewał ręce przy ogniu.
— To Jewka was podobno zaskarżyła — zaczął wójt, podjadłszy nieco.
— A ona ci! żem to jej zasług nie wypłacił. Zapłaciłem, jak Bóg w niebie, i jeszczem ponadto, z dobrego serca księdzu za chrzciny dał worek owsa...
— Ona powieda, że ten dzieciak to...
— W imię ojca i syna. Wściekła się, czy co?
— Ho, ho! stary z was, a jeszcze majster! — Wójtowie poczęli się śmiać.
— Staremu prędzej się przytrafi, bo praktyk ci jest i znający! — szeptał dziad.
— Cygani jak ten pies, anim ją tknął. Jeszczeby taki tłumok... taka pode płotem zdychała, a skamlała, coby ją za samą warzę, a kąt do spania, wziąć, bo na zimę szło. Nie chciałem, ale nieboszka peda: — weźmiem, przyda się w domu, co mamy przynajmować... będzie swoja pod ręką... — Nie chciałem ja, jako że zimą roboty nijakiej, a jedna gęba więcej do miski. — Ale nieboszka peda: — nie turbuj się, umie pono wełniaki i płótno tkać, zasadzę ją i niechta se ścibie, zawżdy coś uścibie. — No i ostała, odpasła się ino i zarno się postarała o przychówek... A kto w spółce, to już różnie gadali..
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.
— 35 —