Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —

i wyczyścił jej bok zawalany. — Tyla klacz, że już do ogiera czas, a świniaś. Utytlesz się zawdy kiej maciora — pogadywał wciąż i poszedł do chlewów wypuścić świnie, bo kwiczały, a Łapa chodził za nim i zaglądał mu w oczy.
— Zjadłbyś i ty, co? To naści-że chlebaszka, naści! — Wyjął z za pazuchy kawałek i rzucił, pies pochwycił i schował się do budy, bo świnie ano leciały mu wydrzeć.
— Hale, te śwynie, to kiej człowiek niektóry, aby ino chycić cudze i zechlać...
Zajrzał do stodoły i długo patrzył na wiszącą u belki krowę.
— Głupie to jeno bydle a i temu na koniec przyszło. Widzi mi się, co jutro zgotują mięsa... Tyle i z ciebie biedoto, że człek se podje w niedzielę...
Westchnął do tego jadła i powlókł się budzić Witka...
— Słońce ino, ino — zarno się pokaże... Krowy trza wypędzać.
Witek mamrotał coś, bronił się, przykładał do kożucha, ale wkońcu wstać wstał i łaził ociężały i senny po podwórzu.
Gospodarz zaspali dzisiaj, bo słońce już weszło i rozczerwieniło szrony i zapaliło łuny w wodach i szybach, a z chałupy nikt się nie pokazywał...
Witek siedział na progu obory i podrapywał się zajadle i przeziewał, a że wróble poczęły zlatywać z dachów do studni i trzepać się w korycie, to przy-