Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —

niósł drabkę i wlazł pod okap, zajrzeć do gniazd jaskółczych, bo cicho tam jakoś było.
— Pomarzły, czy co?
I jął wyciągać delikatnie pomorzone ptaszki i kłaść je za pazuchę.
— Kuba, wiecie, nie żyją, o! — Pobiegł do parobka i pokazywał sztywne, pogasłe jaskółki.
Ale Kuba wziął ino w rękę, przyłożył do ucha dmuchnął w oczy i rzekł:
— Zdrętwiały, bo przymrozek galanty. Ale że to głupie nie poszły jeszcze do ciepłych krajów, no, no... — i poszedł do swojej roboty.
A Witek siadł pod chałupą, w szczycie, bo słońce już tam dochodziło i oblewało bielone ściany, po których i muchy łazić poczynały; wyciągał z za koszuli te, które, już ogrzane nieco jego ciałem, gmerały się trochę, chuchał na nie, rozdziawiał im dziobki, poił z ust własnych, aż ożywiały się, otwierały oczy i poczynały wydzierać się do ucieczki, wtedy prawą ręką czaił się po ścianie i raz wraz zagarnął jaką muchę, nakarmiał nią i puszczał.
— Lećta se do matuli, lećta — szeptał, patrząc, jak jaskółki siadały na kalenicy obory, czesały się dziobkami i szczebiotały jakby dziękczynienia.
A Łapa siedział przed nim na zadzie i skomlał uciesznie, a co który ptaszek wyfruwał, rzucał się za nim, biegł kilka kroków i zawracał zpowrotem stróżować.
— Ale, złap wiater w polu — mruczał Witek i tak się zatopił w rozgrzewaniu jaskółek, że ani widział, kiedy Boryna wyszedł z za węgła i stanął przed nim.