Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.
— 49 —

skończą kopanie, to zagnać je do grabienia ściółki, a ty mógłbyś kołki pozabijać do ogacenia.
— Ogaćcie se sami chałupę, nama tutaj nie wieje.
— Rzekłeś… to swoją stronę ogacę, a ty marznij, kiejś wałkoń.
Trzasnął drzwiami i poszedł na swoją stronę.
Józka już rozpaliła ogień i szła doić krowy.
— Rychło daj jeść, bo trza mi jechać…
— Przecięch się nie ozedrę, dwóch robót razem nie poradzę — i poszła.
— Spokojnego oczymgnienia niema, ino kłyśnij się ze wszystkimi! — myślał i wziął się do obleczenia, ale zły był i zgryziony. Jakże, ciągła wojna z synem, słowa nie można rzec, bo zaraz do oczów z pazurami skacze, albo rzeknie coś, co jaże we wątpiach poczujesz. Na nikogo się spuścić, ino haruj i haruj!
Złość w nim zbierała, aż poklinał zcicha i rzucał szmatami po izbie a butami.
— Słuchać się powinny, a nie słuchają! Czemu to? — myślał.
— Widzi mi się, co bez kijaszka z nimi obyć się nie obędzie, bez twardego! Dawno się im to należało, zaraz po śmierci nieboszczki, kiej kłyśnić się zaczęły o gronta, ale się jeszcze wagował, żeby zgorszenia we wsi nie czynić. Gospodarz był przeciech nieleda jaki, na trzydziestu morgach i z rodu nie bele chto — Boryna, wiadomo. Ale dobrością z nimi się nie skończy, nie. Tu przyszedł mu na myśl zięć, kowal, któren wszystkich pocichu burzył, a i sam wciąż na-