Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —

— Skończą ziemniaki, to zaraz iść grabić ściółkę, kwitek jest za obrazem. A niechta zetną jakiego grabka abo i chojkę — przyda się.
Wóz ruszył i już był w opłotkach, gdy Witek mignął pod jabłoniami.
— Zabaczyłem.... prru... Witek! Prru! Witek, puść krowy na łąki, a pilnuj, bo cię jucho spierę, że popamiętasz!
— Ale, pocałujta mę gdzieś... — odkrzyknął hardo znikając za stodołą.
— Będziesz tu pyskował, jak zlezę, to obaczysz...
Skręcił z opłotków na lewo, na drogę, wiodącą ku kościołowi; podciął batem źróbkę, że podyrdała truchcikiem po wyboistej, pełnej kamieni drodze.
Słońce było już chyla tyla nad chałupami i świeciło coraz cieplej, bo z oszroniałych strzech podnosiły się opary i woda skapywała, tylko w cieniach, pod płotami w sadach, po rowach, leżał jeszcze siwy mróz; po stawie wlekły się ostatnie zrzedłe mgły i woda poczynała z pod bielm wrzeć brzaskami i odbłyskiwać słońce.
We wsi poczynał się już zwykły ruch: poranek był jasny i chłodny, a że zaś przymrozek orzeźwił powietrze, to i raźniej się poruszali i zgiełkliwiej; wychodzili gromadnie na pola, którzy do kopania szli z motyczkami a koszykami na ręku, dojadając śniadań; którzy z pługiem ciągnęli na ścierniska; którzy na wozach brony wieźli a worki pełne ziarna siewnego; którzy znów zasię wykręcali ku lasom z grabiami na ramionach, ściółkę grabić, że ino dudniło po obu stronach stawu i krzyk się wzmagał, bo drogi były zatło-