Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

— Zawżdy mojego tu — są cztery morgi! — myślał i pożerał oczami las i już na oko wybierał co najlepszy. — Przeciech Pan Jezus nie da nas ukrzywdzić — abo i same się nie damy, nie... Dworowi widzi się dużo, a nam mało. Zarno... moje ze cztery, a Jagusine z morga... cztery i jedna... Wio! głupia, sroków się będzie bojała! — Trzepnął ją batem, bo na suszce, co dźwigała Bożą mękę, kłóciły się sroki tak zajadle, aż źrebica strzygła uszami i przystawała.
— Srokowe wesele — deszczu będzie wiele. — Przypiął parę batów źrebicy i jechał kłusem.
Dobrze było już po ósmej, bo ludzie na polach siadali do śniadaniowych dwojaków, gdy wjeżdżał do Tymowa, na puste uliczki, obstawione pozapadanemi domostwami, co przysiadły niby stare przekupki nad rynsztokami, pełnemi śmieci, kur, żydziąt obdartych i nierogacizny.
Zaraz na wjeździe obstąpili go Żydzi i Żydówki i nuż zaglądać do wasągu, macać pod grochowinami, pod siedzeniem, czy nie wiezie czego na sprzedanie.
— Poszły parchy! — mruknął, wjeżdżając na rynek, pod cień starych, poobdzieranych kasztanów, konających na środku placu, gdzie już stało kilkanaście wozów z wyprzęgniętemi końmi.
I swój wasąg tam umieścił, źrebicę wyłożył łbem do półkoszka, nasuł jej do kobiałki obroku, bat schował na dno, pod siedzenie, otrzepał się ze słomy i ruszył prosto do Mordki, tam gdzie błyszczały trzy mosiężne talerze, aby się nieco przyogolić; wyszedł wkrótce czysto ostrugany i tylko z jednem zacięciem