Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

Trwało to wszystko dobrych parę pacierzy, abo i z koronkę, aż wreszcie drzwi sądowe się otwarły i naród począł napełniać dużą, wybieloną izbę.
Jacek, już teraz jako woźny, boso, w modrych portkach i takimże lejbiku z mosiężnemi guzikami, z czerwoną, spoconą twarzą, którą raz wraz obcierał rękawem, uwijał się za czarnemi kratami, dzielącemi izbę na dwie połowy, i rzucał łbem niby koń, kiej go giez ukąsi, bo płowe włosy spadały mu grzywą na oczy, to zaglądał ostrożnie do sąsiedniej stancji i potem siadał na chwilę pod zielonym piecem.
A narodu się nawaliło, że ani palca wetknąć, i parli się coraz krzepciej na kraty, aż trzeszczały; gwar zrazu cichy podnosił się zwolna, szemrał, przewalał po izbie, huczał czasami, przechodził miejscami w kłótnię, że jakie takie mocne słowo padało coraz gęściej.
Żydzi szwargotali pod oknami, a jakieś baby na głos opowiadały swoje krzywdy i jeszcze głośniej popłakiwały, ale nie można było rozeznać, kto i gdzie, bo ciasnota była i głowa przy głowie, jako ten zagon, pełen maków czerwonych i kłosów żytnich, co go to wiater żenie, a on się zakolebie i gwarzy i szumi, a potem staje równo kłos przy kłosie. To znowuj Jewka, dojrzawszy Borynę, wspartego o kraty, jęła dogadywać i wykrzykiwać na niego, że zelżony odrzekł ostro:
— Zamilknij suko, bo ci gnatki porachuję, że rodzona nie pozna.
A na to Jewka rozsrożona nuż pazury wyciągać i drzeć się do niego przez gęstwę ludzką, aż jej chustka spadła z głowy i dzieciak się rozkrzyczał, że niewiada