Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 —

Skazani na kary pieniężne lub odsiedzenie w areszcie po dwa tygodnie.
Nie przyjęli wyroku, pójdą do apelacji.
I tak głośno zaczęli wykrzykiwać na niesprawiedliwość, bo las był wspólny, serwitutowy, aż sędzia skinął na Jacka, i ten zagrzmiał:
— Cichojta, cichojta, bo tu sąd nie karczma.
I tak szła sprawa za sprawą, kieby skiba za skibą, równo i dość spokojnie, czasem tylko podnosiły się skargi, abo chlipanie, abo i przekleństwo, ale te Jacek wnet przyciszał.
Z izby ubyło nieco ludzi, ale w ich miejsce przybyło tyle nowych, że stali zbici kieby w snop, że nikto poruszyć się nie mógł i zrobił się taki gorąc, iż ani odetchnąć, aż sędzia polecił otworzyć okna.
Teraz szła sprawa Bartka Kozła z Lipiec o kradzież świni u Marcjanny Antonówny Pacześ. Świadkowie: taż Marcjanna, syn jej Szymon, Barbara Piesek i t. d.
— Świadkowie czy są? — zapytał ławnik.
— Jesteśmy! — zawołali chórem.
Boryna, który dotąd samotnie a cierpliwie stał przy kracie, przysunął się nieco do Paczesiowej przywitać, boć to była Dominikowa, matka Jagny.
— Oskarżony, Bartek Kozioł, bliżej, za kratę.
Niski chłop przepychał się ze środka tak gwałtownie, aż kląć poczęli, że depcze po kulasach i przyodziewek ozdziera.
— Cichojta ścierwy, bo prześwietny sąd mówi! — krzyknął Jacek, wpuszczając go.
— Wy Bartłomiej Kozioł?