Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —

Chłop drapał się frasobliwie po gęstych, równo obciętych włosach; głupowaty uśmiech skrzywił mu suchą, wygoloną twarz, a małe rudawe oczki chytrze skakały po sędziach niby wiewiórki.
— Wy Bartłomiej Kozioł? — zapytał znowu sędzia, bo chłop milczał.
— Dyć juści, onci Bartłomiej Kozioł, dopraszam się łaski prześwietnego sądu! — piszczała ogromna kobieta, wpychając się siłą za kraty.
— A wy czego?
— Dopraszam się łaski, a dyć ja żona tego chudziaka, Bartka Kozła — i kłaniała się ręką do ziemi, aż wyrurkowanym czepcem zawadzała o stół sędziowski.
— Świadkujecie?
— Niby to za świadka? ni, jeno dopraszam się...
— Woźny, wyrzuć ją za kratę.
— Wychodźta kobieto, bo nie la was tu miejsce... — Chwycił ją za ramiona i pchał zadem.
— Dopraszam się prześwietnego sądu, kiej mój ano nie dosłyszy na ten przykład... — krzyczała.
— Wychodźta, póki po dobremu — i aż jęknęła, tak ją ciepnął na kratę, bo ani kroku po dobroci ustąpić nie chciała.
— Wyjdźcie, będziemy głośno mówili, to choć on Kozioł a usłyszy!
Zaczęło się wreszcie badanie.
— Jak się nazywacie?
— Hę?.. a, przezywam?.. Przeciech wołali mę, to niby wiedzieć wiedzą...