— Cóż macie na swoją obronę?
— Obronę?.. miałem to co rzec, matka?.. Juści, baczę; niewinowatym, świni nie zjadłem, a Marcjanna Dominikowa, na ten przykład, szczeka bele co kiej ten pies, że ino chycić za ten paskudny pysk a sprać... a...
— O ludzie, ludzie!.. — jęknęła Dominikowa.
— To już sobie później zrobicie, a teraz mówcie, jakim sposobem świnia Paczesiowej znalazła się u was?..
— Świnia Paczesiowa... u mnie?.. Matka, co to wielmożny dziedzic rzekli?..
— A dyć Bartku, to o tym prosiaku, co to za tobą przylazł do chałupy...
— Baczę, juści że baczę, bo prosiak to był a nie świnia żadna; dopraszam się łaski wielmożnego sądu, niech słyszą, com ano rzekł, i przywtórzę; prosiak to był a nie świnia; białny prosiak a kiele ogona abo i zdziebko poniżej, czarnołaciaty.
— Dobrze, ale skąd się wziął u was?
— Niby u mnie?.. Zarno wszyćko dokumentnie rzeknę, z czego się pokaże la prześwietnego sądu i la zgromadzonego narodu, co jestem niewinowaty a Dominikowa cygan jest baba, pleciuch i ozornica zapowietrzona!
— Ja cyganię! A dyć tej Najświętszej Panienki uproszę, żeby was pierun, bez świętej spowiedzi, nie trzasnął! — rzekła cicho, z westchnieniem ciężkiem do obrazu Matki Boskiej, wiszącego w rogu izby, Dominikowa, a potem, że to już ścierpieć nie mogła, wyciągnęła zwiniętą, chudą pięść do niego i syknęła:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —