Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.
— 64 —

nia, co może nie świnia! Skręciłem na drogę wedle figury, prosiak za mną... Widziałem, białny był, a kiele ogona, poniżej ździebko, czarno łaciaty! Ja bez rów — ona za mną; ja na te mogiłki, co za figurą są — ona za mną, ja na kamionki, a ona kiej mi się nie rzuci pod kulasy — rymnąłem kiej długi. Opętana, czy co?.. Ledwiem się pozbierał, a ona kiej nie zadrze ogona i wskok przede mną! A lećże se zapowietrzona, pomyślałem. Ale nie uciekła, ino wciąż przede mną, aż do samej chałupy — aż do samej chałupy, prześwietny sądzie, w ogrodzenie weszła, aż do sieni wlazła, a że drzwi do izby były wywarte, to i do izby poszła... Tak mi Panie Boże dopomóż. Amen!
— A potem zarznęliście i zjedli, prawda? — rzekł sędzia rozbawiony.
— He! Zarznęli i zjedli?.. A cośwa zrobić mieli? Przeszedł dzień — prosiak nie odchodzi; przeszedł tydzień — jest, ani jej wygonić, bo z kwikiem wraca!.. Moja podtykała jej, co mogła, bo jakże głodem morzyć, Boże stworzenie też... Prześwietny sąd jest mądry, to sprawiedliwie se wymiarkuje, że com z nią biedny sierota miał zrobić? Niktoj po nią nie przychodzi, a w domu bieda — a żarła, że i dwie drugie tyle nie zechlają... Jeszcze z miesiąc, toby nas zeżarła i z bebechami... Co było radzić? miała ona nas — tośwa my ją zjadły, a i to niecałą, bo na wsi się zwiedziały, a Dominikowa poskarżyła, przyszła ze sołtysem i zabrała wszyćko...
— Wszystko?.. a cały zad to gdzie?.. — syknęła złowrogo Dominikowa.