Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —

Dogadywali coraz złośliwiej i okrutniej, a ona zmilkła i nieprzytomnemi oczami psa zgonionego patrzyła po ludziach i ważyła coś w sobie...
— Cichojta! To grzych tak się naśmiewać nad biedotą! — krzyknęła Dominikowa tak mocno, aż pomilkli i jaki taki drapał się po łbie ze wstydu.
Sprawa skończyła się na niczem.
Boryna poczuł niezmierną ulgę, bo chociaż nie był winien, ale zawżdy bojał się ludzkiego obmówiska, no i tego, że przysądzić mogą, by płacił — bo prawo juści jest ci takie, że nikiej niewiada, kogo za łeb chyci, winowatego czy sprawiedliwego. Bywało już tak nie raz, nie dwa, nie dziesięć... bywało.
Wyszedł zaraz ze sądu i, czekając na Dominikową, jął medytować i rozważać w sobie całą tę sprawę. Nie mógł zrozumieć poco i dlaczego skarżyła?
— Ni, to nie jej rozum i głowa, to jenszy, ktoś drugi przez nią sięga, ale kto?..
Poszli z Dominikową i z Szymkiem do karczmy, napić się i przegryźć coś niecoś, bo było już dobrze po południu, i chociaż mu Dominikowa napomykała zlekka, że cała ta Jewczyna sprawa, to musi być robota kowala, zięcia jego, nie mógł uwierzyć.
— Coby mu z tego przyszło?
— Tyla, żeby was pokłyśnić, a podać na pośmiewisko i umartwienie. Drugi człowiek jest taki, że z jenszego la samej uciechy pasyby darł.
— Dziwno mi tej zawziętości Jewczynej! Bom nie ukrzywdził w niczem, a jeszczem za chrzest tego jej bękarta dał dobrodziejowi worek owsa...