porywała, że musi tak baczyć na siebie, tak kołować a zabiegać.
Dominikowa przezierała go coś niecoś i miarkowała zasię, co go tak markoci i rozbiera, ale ni słówkiem nie pomogła, ino raz wraz poglądała nań, to w ten świat i te dalekości niebieskie, aż i rzekła niechcący:
— Gorąc ci taki, kieby we żniwa.
— Rzekliście.
Jakoż i tak było, bo drogę otaczały potężne ściany boru, że żaden wiater ni przewiew nijaki nie przedzierał się z pól, a słońce wisiało prosto nad głowami i tak dogrzewało, że rozprażone drzewa stały bez ruchu i omdlałe czuby pochylały nad drogą i tylko raz wraz puszczały bursztynowe igliwo, co kołujący spływało na drogę. Grzybny zapach bajorów i liścia dębowego aż wiercił w nozdrzach.
— Wiecie, dziwno to mnie a i drugim, że taki gospodarz, co to i pomyślenie niebele jakie ma i grontu tela i posłuch u narodu — kiej wy na ten przykład, a do urzędu ambitu nie macie...
— Utrafiliście, że ambitu nijakiego nie mam. Co mi po tem? Sołtysem byłem bez trzy roki — tom dopłacił gotowym groszem. A com namarnował siebie i konisków! com się nakłyśnił i nabiegał — że i ten pies polowy niewięcej... A upadek w gospodarstwie był i marnacja, że jaże mi moja nie dała dobrego słowa...
— Miała i ona swój rozum. Urzędnikiem być zawżdy to i honor jest i profit.
— Bóg zapłać. Strażnikowi się kłaniaj, pisarza obłapiaj za nogi i bele ciaracha, co z urzędu — też...
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —