— Ale, gził się cięgiem będzie, kiej ten cielak głupi.
— Poniesiecie dobrodziejowi ptaszki?
— Poniesę...
— Spieklibym w polu.
— Spiecz se ziemniaków. Co mu się zachciewa!
— Idą już do kościoła — zawołał Witek, spostrzegając przez płoty i drzewa migające czerwone zapaski na drodze.
Słońce przygrzewało niezgorzej, że wszystkie okna i drzwi chałup powywierano naprzestrzał; gdzie niegdzie, pod przyzbami, myto się jeszcze, gdzie znowu czesano i zapletano warkocze, gdzie wytrzepywano świąteczne szmaty, zmięte całotygodniowem leżeniem w skrzyniach, gdzie już wychodzono na drogę, że raz wraz niby maki czerwone, niby georginje żółte, co dokwitały pod ścianami, libo te nagietki i nasturcje — tak szły kobiety strojne, szły dziewczyny, szli parobcy, szły dzieci, szli gospodarze w białych kapotach, podobni do ogromnych żytnich snopów, a wszyscy dążyli wolno ku kościołowi, drogami nad stawem, któren niby misa złota odbijał w sobie słońce, aż oczy raziło.
A dzwony wciąż biły radosnym głosem niedzieli, odpocznienia, modlitwy.
Kuba czekał, aż przedzwonią, ale że nie mógł się doczekać, schował pęk ptaków pod kapotę i rzekł:
— Witek, jak wydzwonią, spędź bydło do obór i przychodź do kościoła.
Ruszył ile mógł rychło, bo kulał srodze, dróżką
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.
— 78 —