Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.
— 86 —

a cóż dopiero teści, z którym był w wojnie o wiano żonine — ale nie wymiarkował, bo mu się nawinęły pod oczy Dominikowa z Jagną, wychodzące z kościoła. Szły wolno, jako że i gęsto było narodu na smętarzu, i że się witały to z tym, to z owym i pogadywały słowem niektórem, bo chociaż wszystkie były sobie znajome a pokumane i powinowate i z wsie jednej, że często ino bez płot libo o miedzę siedzieli — a zawżdy pogwarzyć przed kościołem miło jest i potrzeba... Dominikowa rozwodziła się cichym, nabożnym głosem o dobrodzieju, a Jagna rozglądała się po ludziach, jako że wzrostem równa była i chłopom najroślejszym, a strojna dzisiaj była, że aż oczy rwała parobków, co się w kupę zbili przed wrótniami, na drodze, kurzyli papierosy i szczerzyli do niej zęby. Bo i urodna była i strojna i takiej postury, że i drugiej dziedzicównie z nią się nie mierzyć.
Dziewuchy ano i kobiety żeniate, przechodzące mimo, spozierały na nią z zazdrością, abo i zgoła przystawały wpodle, aby nasycić oczy tym jej wełniakiem pasiastym i sutym, co jak tęczą mazurską mienił się na niej, to na jej czarne trzewiki wysokie, zasznurowane, aż po białą pończochę, czerwonemi sznurowadłami, to na gorset z zielonego aksamitu tak wyszyty złotem, że aż się w oczach mieniło, to na sznury bursztynów i korali, co otaczały jej białą, pełną szyję; pęk różnobarwnych wstążek zwieszał się od nich na plecach i, gdy szła, wił się za nią niby tęcza.
Ale Jagna nie widziała zazdrosnych spojrzeń, błądziła modremi oczami po głowach i, natknąwszy się