Łapa kręcił się i skamlał, to obcierał się o nogi jedzących, zazierał do misek, aż mu raz wraz ktoś rzucił kostkę jaką, z którą uciekał pod przyźbę, abo zasię, ucieszon obecnością gospodarzy i że wspominano jego imię, szczekał radośnie i gonił za wróblami, co się były wieszały po płotach, oczekując na okruszyny.
A drogą często ktoś przechodził i pozdrawiał jedzących, że hurmem odpowiadali.
— Pono ptaszki nosiłeś dobrodziejowi? — zagadnął Boryna.
— Nosiłem, nosiłem! — Położył znagła łyżkę i jął opowiadać, jako go to ksiądz wezwał na pokoje, jako tam pięknie, że tyla księgów.
— Kiedy to on wszystkie przeczyta? — ozwała się Józia.
— Kiedy? A wieczorami! Chodzi se po pokojach, popija arbatę i cięgiem czyta.
— Musi być... nabożne wszyćkie — wtrącił Kuba.
— Przeciech nie lementarze.
— A gazety to co dnia stójka przynosi — dorzuciła Hanka.
— Bo w gazetach piszą, co się dzieje we świecie... — ozwał się Antek.
— I kowal z młynarzem trzymają gazetę.
— I... to i taka kowalowa gazeta! — rzekł urągliwie Boryna.
— Takutka sama kiej księża — powiedział ostro Antek.
— Czytałeś? wiesz?
— Czytałem i wiem, a bo raz!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.
— 88 —