Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.
— 91 —

mógł, przekładał się ino z boku na bok i postękiwał z tęskności, ale nie poszedł zaraz, bo akuratnie z za stodoły wyszedł Antek z Hanką i szli miedzą w pola.
Antek szedł przodem a Hanka z chłopakiem na ręku za nim, czasem coś rzekli i szli wolno, a coraz to Antek pochylał się nad rolą i dotykał ręką wschodzących ździebeł.
— Idzie... gęste kiej szczotka... — mruknął i obejmował oczami te morgi, które obsiewał za odrobek ojcu.
— Gęste, ale ojcowe lepsze, idzie kiej bór! — mówiła Hanka, patrząc na sąsiednie zagony.
— Bo rola lepiej doprawiona.
— Mieć ze trzy krowy — toby i ziemia się pożywiła.
— I konia swojego.
— I przychować co na sprzedaż. A tak, co? każdą plewę, każdą obierzynę ociec rachują i mają za wielgie rzeczy.
— I wszystko wypomina!..
Zamilkli nagle, bo uczucie krzywdy zalało im serca żalem, gniewem i głuchym, szarpiącym buntem.
— Ino osiem morgów by wypadło — wykrzyknął bezwiednie.
— Juści, że nie więcej. Przecież to i Józka i kowalowa, i Grzela, i my — wyliczała.
— Kowaloweby spłacić i ostać przy chałupie i półwłóczku...
— A masz to czem?.. — jęknęła aże w tem uczuciu bezsilności tak silnem, że łzy jej pociekły po twarzy, gdy ogarnęła oczami te pola ojcowe, tę ziemię