— A przeciech to ukrzywdzenie wszystkich! A szmaty po matce, to dusi w skrzyni i nawet na oczy nie pokaże... A wełniaki takie, a chusty, a czepki, a paciorki... — jęła długo wyliczać dobro wszelkie i krzywdy, i żale, i nadzieje, a Antek milczał zawzięcie, aż zniecierpliwiona szturchnęła go w ramię.
— Śpisz to?...
— Słucham, gadaj se, gadaj, to ci ulży! A jak skończysz, to mi powiedz...
Hanka, że to płaksiwa była, a i zebrało się jej dużo w duszy, buchnęła płaczem i jęła mu wyrzucać, że mówi do niej jak do dziewki jakiej, że nie dba o nią, ani o dzieci.
Aż Antek zerwał się na równe nogi i zawołał urągliwie:
— Wykrzykuj sobie, te gapy ano cię usłyszą i pożalą się nad tobą! — wskazał oczami na wrony, lecące mimo nad łąkami, nacisnął czapkę i wielkiemi krokami poszedł ku wsi...
— Antek! Antek! — wołała za nim żałośnie, ale ani się odwrócił.
Obwinęła chłopaka i, popłakując, szła miedzami zpowrotem do domu; ciężko jej było na sercu: ani pogadać, ani wyżalić się przed kim na dolę swoją. A to człowiek żyje cięgiem jak ten samson, że nawet do sąsiadów pójść nie pójdzie i pogadaniem serca nie ucieszy. Dałby jej Antek kumy! Nic, ino siedź w chałupie a haruj, a zabiegaj, a jeszcze słowa dobrego nie usłyszysz! Inne do karczmów chodzą a na wesela... a ten Antek... bo to mu dogodzić można?... Czasem
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 —