Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
— 105 —

I żałość z nagła go objęła nad sobą, że przysiadł na drodze i buchnął płaczem.
Jasny, ogromny księżyc płynął w przestrzeniach ciemnych, a gdzie niegdzie, zrzadka kieby srebrne gwoździe, gwiazdy błyskały; mgły szarą, nikłą przędzą miotały się nad wsią i przesłoną powlekały nad wodami. Niezgłębiona cichość nocy jesiennej przejmowała świat, tylko gdzie niegdzie wyrywały się śpiewy wracających z karczmy albo ujadania psów.
A na drodze przed karczmą Jambroży taczał się ze strony na stronę i śpiewał wciąż, nieustannie, aż do wytrzeźwienia:

Da Maryś moja, Maryś!
Da komu piwo warzysz?
Da komu piwo warzysz!..
Da Maryś moja, Maryś!..





V.


Jesień szła coraz głębsza.
Blade dnie wlekły się przez puste, ogłuchłe pola i przymierały w lasach coraz cichsze, coraz bladsze — niby te święte hostje w dogasających brzaskach gromnic.
A co świtanie dzień wstawał leniwiej, stężały od chłodu i cały w szronach i w bolesnej cichości ziemi zamierającej; słońce blade i ciężkie wykwitało z głębin w wieńcach wron i kawek, co się zrywały gdzieś z nad zórz, leciały nisko nad polami i krakały głucho, długo,