Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —

I często, coraz częściej niebo powlekało się buremi chmurami, że już o letnim podwieczorku musiano schodzić z pól, bo mrok ogarniał świat...
Doorywano podorówki, że niektóry kładł skibę ostatnią już o gęstym mroku, a wracając do domu, obzierał się jeszcze za się na rolę i żegnał ją westchnieniem do wiosny.
A na przedwieczerze często spadały deszcze, krótkie były jeszcze, ale zimne i coraz częściej przeciągały się do zmroku — do długiego jesiennego zmroku, w którym jak kwiaty złote płonęły okna chat i szkliły się kałużami puste drogi, a mokra zimna noc tłukła się o ściany i pojękiwała w sadach.
Nawet ten bociek z przetrąconem skrzydłem, co się był ostał, i którego widywano samotnie brodzącym po łąkach, przychodzić jął pod bróg Boryny, abo i zasię na samo podwórze, gdzie mu Witek skwapliwie podrzucał na przynętę jadło.
A i dziady różne coraz częściej nawiedzały wieś; i te zwyczajne, proszalne, co z torbą głęboką i pacierzem długim szły od drzwi do drzwi, przeprowadzane ujadaniem piesków — a były i drugie, insze, takie, co od miejsc świętych ciągnęły — i znały Ostrą Bramę, Częstochowę i Kalwarję, a rade opowiadały długiemi wieczorami, co się gdzie we świecie dzieje i jakie cuda się gdzie stały, a trafia się niekiedy i taki, któren pocichu powiadał się aż z Ziemi Świętej i takie cudeńka prawił, takie kraje znał, przez takie wielgachne morza jechał, tyla przygód doznał, że aż dziw ogarniał słuchających pobożnie, a niejednemu i uwierzyć było trud-