Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

no w to wszystko... Ale chciwie słuchał, jako że każden rad się czegoś nowego dowiedział, a i wieczory były długie i do świtu wyspać się jeszcze można choćby i na oba boki.
Hej! jesień to była, późna jesień!
I ani przyśpiewków, ni pokrzyków wesołych, ni tego ptaszków piukania, ni nawoływań nie słychać było we wsi — nic, jeno ten wiatr pojękujący w strzechach, jeno te dżdże, sypiące jakoby szkliwem po szybach, i to głuche, wzmagające się co dnia bicie cepów po stodołach.
Lipce martwiały równo, jako te pola okólne, co wyczerpane, szare, odarte w odpocznieniu leżały i cichości tężenia; jako te drzewiny nagie, poskręcane, żałobne, drętwiejące zwolna na długą, długą zimę...
Jesień to była, rodzona matka zimy.
Ino się tem pokrzepiano, że niema jeszcze pluchy, że drogi niebardzo rozmiękły i może wytrzyma pogoda do jarmarku, na któren całe Lipce się wybierały, jakby na odpust jaki.
Bo jarmark miał być na świętą Kordulę, walny i ostatni już przed Godami, więc się nań wszyscy szykowali należycie.
Już na parę dni przedtem deliberowano po wsi, coby się sprzedać dało, czy z inwentarza, czy z ziarna, albo też z drobnego przychówku. A że na zimę szło, to i kupować trza było niemało i z przyodziewku i ze sprzętów i z różnych różności gospodarskich, z czego i różne turbacje poszły i swary i kłótnie po chałupach,