Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —

— Bóg zapłać, gospodarzu... Ostać, tobym się ostał, ino... ino...
— Postąpię ci coś niecoś...
— Przydaćby się przydało, bo to i kożuch zlatuje ze mnie i buciska też, a i kapot jaki kupiłbym... już jak ten dziadak jaki jest człowiek, że nawet do kościoła iść, to ino do kruchty... bo jakże mi przed ołtarz w takiem obleczeniu...
— A w niedzielę nie baczyłeś na to, inoś się pchał tam, gdzie najpierwsze... — rzekł surowo Boryna.
— Juści... Hale... Prawda... — bąkał srodze zawstydzony, i ciemny rumieniec oblał mu twarz.
— A to i dobrodziej naucza, żeby szanować starszych. Napijno się, Kuba, na zgodę i słuchaj, coć rzeknę, a sam się pomiarkujesz, że co parobek to nie gospodarz... Kużden ma swoje miejsce i la każdego co innego Pan Jezus wyznaczył. Wyznaczył ci Pan Jezus twoje, to go się pilnuj i nie przestępuj, na pierwsze miejsce się nie pchaj i nie wynoś się nad drugie — bo zgrzeszysz ciężko. I sam Dobrodziej ci powtórzy to samo, że tak być musi, by porządek na świecie był. Miarkujesz se, Kuba?
— Nie bydlem przeciech i swoje pomyślenie mam.
— To baczże, byś się nad drugie nie wynosił.
— I... inom bliżej ołtarza chciał być...
— Pan Jezus z każdego kąta słyszy, nie bój się. I poco się pchać między najpierwsze, kiej wszyscy wiedzą, ktoś jest.
— Juści, juści... gospodarzem byłbym, to i baldach nosićbym nosił, a i dobrodzieja pod pachę wiódł,