— Na wieki. Siadajcie z nami, zmieścimy się! — proponowała organiścina.
— Bóg zapłać. Doszedłbym, ale jak powiadają, zawżdy milej duszy — kiej ją wóz ruszy — odrzekł, sadowiąc się na przedniem siedzeniu, plecami do koni.
Podali sobie przyjaźnie ręce z organistami, i konie ruszyły.
— A pan Jaś skąd się wziął, to już nie w klasach? — zapytał chłopca, siedzącego z parobkiem i powożącego.
— Przyjechałem tylko na jarmark! — zawołał wesoło organiściuch.
— Zażyjcie, francuska... — proponował organista, pstrzykając w tabakierkę.
Zażyli i pokichali solennie.
— Cóż tam u was? Sprzedajecie co dzisiaj?
— Bogać ta nie, powieźli dodnia pszenicę, a kobiety pognały świnię.
— Aż tyle! — wykrzyknęła organiścina. — Jasiu, weź szalik, bo chłodno! — zawołała do syna.
— Ciepło mi, zupełnie ciepło — zapewniał, lecz, mimo to, okręciła mu czerwonym szalem szyję.
— Abo to wychody małe? Już niewiada, skąd brać na wszystko...
— Nie narzekajcie, Macieju, chwalić Boga, macie dosyć...
— Przeciech tej ziemi nie ugryzę, a gotowego grosza w zapasie niema...
Ale Boryna, nierad tym wypominkom przy parobku, pochylił się szybko i cicho zapytał:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —