toby jak dziad żebrać musiał — zakończył, podsuwając Borynie tabakierkę.
— Juści, juści... — potakiwał Boryna, ale nie jego tumanić, wiedziałci on dobrze, że organista pieniądze ma i na procenta albo i na odrobek komornikom rozpożycza, to ino uśmiechał się na te wyrzekania i znowu spytał o Jasia...
— I cóż, do urzędu pójdzie?..
— Co? mój Jaś do urzędu, na pisarka? Nie potom sobie od gęby odejmowała, żeby skończył szkoły, nie. Do seminarjum pójdzie, na księdza...
— Na księdza!
— A bo mu to źle będzie? A bo to któren ksiądz ma źle?..
— Pewnie, pewnie... a i honor jest i to, jak powiadają, że kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie... — powiedział wolno i z szacunkiem poglądał przez ramię na chłopaka, pogwizdującego koniom, że to przystanęły nieco dla potrzeby swojej...
— Mówili, że i młynarzów Stacho księdzem miał być, a teraz jest pono we wielgich szkołach i na dochtora praktykuje...
— Ale, księdzemby być takiemu łajdusowi, przecież moja Magda jest już w szóstym miesiącu i to od niego...
— Powiedali, że to od młynarczyka.
— Ale, prawda była, młynarzowa tak gada, żeby swojego zasłonić. Rozpustnik to, że niech ręka boska broni, prawie mu iść na doktora.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —