— Juści, że księdzem być lepiej, bo to i Panu Jezusowi chwała i ludziom na pociechę — pogłaskał ją chytrze Boryna, bo co się tam miał spierać z kobietą, i całkiem uważnie słuchał jej wywodów, a organista raz po raz uchylał czapki i głośnem: Na wieki! odpowiadał na pozdrowienia wymijanych ludzi. Jechali truchtem i Jasio chwacko wymijał wozy, to ludzi, to inwentarz prowadzony, aż dopadł lasu, gdzie już luźniej było i droga szersza.
Zaraz na skraju dopędzili Dominikową, jechała z Jagną i Szymkiem, a krowa uwiązana za rogi szła za wozem, z którego wyglądały białe szyje gąsiorów, cięgiem syczących, jako te żmije.
Pochwalili Boga, a Boryna aż się wychylił przy mijaniu i zawołał:
— Spóźnita się!
— Zdążym na czas! — odkrzyknęła Jagna ze śmiechem.
Przejechali, ale organiściuch parę razy obracał się za nią, aż wkońcu spytał:
— To Jagusia Dominikowa?
— Ona ci sama, ona — powiedział Boryna, patrząc z oddalenia na nią.
— Nie poznałem, bo dobrze już ze dwa lata jej nie widziałem.
— Młódka to jest jeszcze, a wtedy bydło pasała. Rozbuchała się ino, kiej jałowica na koniczynie — i aż się wychylił, żeby spojrzeć na nią.
— Bardzo ładna — rzucił chłopak.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —