w miseczki, a wszystkie z pod wozów, z pod ścian i prosto z błocka żebrali lękliwie i wypraszali sobie ten grosik jakiś abo jensze wspomożenie.
Przejrzał to wszystko Boryna, podziwował się nad niejednem, pogwarzył coś niecoś ze znajomkami i dopchał się wreszcie na targowisko świńskie, za klasztor, na ogromny piaszczysty plac, zrzadka ino obsadzony domami, gdzie pod samym murem klasztoru, z za którego wychylały się ogromne dęby, pełne jeszcze żółtych liści, kupiło się dosyć ludzi, wozów i leżały całe zagony świń, spędzonych na sprzedaż.
Rychło odnalazł Hankę z Józką, bo zaraz z kraja były.
— Sprzedajeta, co?
— Hale, już tu targowali rzeźnicy maciorę, ale mało dają...
— Świnie drogie?
— Bogać tam drogie, spędzili tyla, że niewiada, kto to rozkupi.
— Są ludzie z Lipiec?
— O, hań tam mają prosięta Kłęby, a i Szymek Dominików stoi przy wieprzku.
— Uwińta się rychło, to se ździebko popatrzycie na jarmark.
— Już też i ckno tak siedzieć.
— Wiele dają za maciorę?
— Trzydzieści papierków, powiadają, że niedopasiona, bo ino w gnatach gruba a nie w słoninie.
— Ocyganiają, jak ino mogą... ale, ma ci słonine na jakie cztery palce... — rzekł, omacawszy maciorze
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —