Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

to z tej strony go napocząć nie napocznie, i jakby nigdy nic, najspokojniej i prosząco rzekł:
— Napiłbym się czego, postawicie?..
— Postawię. Jakże, najlepszy zięć prosi, to choćby i całą kwartę — przekpiwał zdziebko, wchodząc do narożnego szynku; był już tam i Jambroży, ale nie pił, siedział w kącie markotny jakiś i smutny.
— Po gnatach mę łupie, to pewnie na pluchę — wyrzekał.
Wypili raz i drugi, ale w milczeniu, bo obaj dość złości mieli do się na wątpiach.
— Kiej na pogrzebie pijeta! — ozwał się Jambroży, zły juści, że go to nie poprosili, bo od rana jakby nic w gębie nie miał.
— Jakże gadać. Ociec tyla dzisiaj sprzedaje, to muszą uważać, komu pieniądze na precenta dać...
— Macieju! Mówię wam, Macieju, że Pan Jezus...
— Komu Maciej, to Maciej, a tobie wara! Widzisz go juchę. Zapanbrat świnia z pastuchą. — Ozeźlił się srodze.
A kowal, że to już po dwóch mocnych, nabrał rezonu i rzekł cicho:
— Ociec, powiedzcie to słowo — dacie, czy nie?
— Powiedziałem; do grobu ze sobą nie zabierę, a przódzi ni morga nie popuszczę. Na wycug do waju nie pójdę... jeszcze mi miły ten rok abo i dwa na świecie.
— To spłatę dajcie.
— Rzekłem, słyszałeś?