Jambroży tylko ostał, poczekiwał na kumów, abo i znajomków, żeby mu kto postawił jeszcze jaką półkwaterkę, bo dobra i psu mucha, póki kto całego gnata nie rzuci, a napić się lubiał niezgorzej i samemu stawiać sobie było trudno, a nie dziwota, kościelnym był ino.
I jarmark dobiegał już końca.
W samo południe zaświeciło słońce, ale tylko tyla, coby kto lustrem mignął po świecie, i zaraz się schowało za chmury; a już przed wieczorem sposępniało na świecie, chmurzyska wlekły się nisko, że prawie na dachach leżały, i drobny deszcz jął siać kiej przez gęste sito. To i rozjeżdżali się prędzej — każdy śpieszył do dom, żeby się dostać przed nocą i większą pluchą.
I handlarze rychlej zdejmowali kramy i pakowali się na wozy, że to deszcz zacinał coraz gęstszy i zimniejszy.
Mrok zapadał prędko ciężki i mokry.
Miasteczko pustoszało i milkło.
Tylko dziady jeszcze gdzie niegdzie pojękiwali z pod ścian i w karczmach podnosiły się wrzaski pijaków i kłótnie.
Jakoś już o samym wieczorze wyjechali z miasta Borynowie; sprzedali wszystko, co mieli, nakupywali różności i użyli jarmarku, co się zowie. Antek podcinał koni i jechał, aż się błoto otwierało, bo i ziąb był i podpili sobie wszyscy niezgorzej; stary, choć skąpy był i aż piszczał za groszem, a tak ich dzisiaj ugaszczał i jadłem i napitkiem i tem dobrem słowem, że aż dziwno było.
Noc się zrobiła zupełna, gdy dojechali do lasu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.
— 139 —