Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —

cięgiem widziała jego twarz i oczy roziskrzone, pożądliwe... palące...
— Smok nie chłop... chyba takiego drugiego we świecie niema... — myślała bezładnie.
Oprzytomniał ją turkot młyna, obok którego przejeżdżali i szum wody, płynącej na koła i z pod stawideł otwartych, bo przybór był ogromny. Woda z rykiem głuchym spadała nadół i, rozbita na białą miazgę, kłębiła się i jaśniała w rzece, rozlewającej się szeroko.
W domu młynarza, stojącym zaraz przy drodze, już się świeciło i przez szyby przysłonięte firankami widać było lampę, stojącą na stole.
— Mają lampę, kiej u dobrodzieja, albo i we dworze jakim...
— Bo to nie bogacze... Grontu to ma więcej od Boryny i na precenta pieniądze daje i na mieleniu to nie okpiwa, co? — ciągnął Szymek.
— Żyją kiej dziedzice... Takim to dobrze... Po pokoju chodzą... na kanapach się wylegują... w cieple siedzą... słodko jadają, a ludzie na nich robią... — myślała, ale bez zazdrości, nie słuchając Szymka, któren o ile mrukliwy był, o tyle, kiej się rozgadał, to już bez nijakiego końca.
Dowlekli się wreszcie do chałupy.
W izbie widno było i ciepło, ogień buzował się wesoło na trzonie; Jędrzych obierał ziemniaki, a stara nastawiała kolację.
Jakiś stary, siwy człowiek grzał się przy kominie.
— Skończyliście, Jaguś?