— Cie... na jarmarku widziałam go zdrowym...
— Zięciaszek ci go tak sprał kołkiem, że aż mu wątpia odbił.
— O cóż, kiedy?..
— A o cóżby, jak nie o gront. Wadzili się już z pół roku, aż się i dzisiaj w połednie porachowali.
— Że to kary boskiej niema na tych zabijaków — ozwała się Jagna.
— Przyjdzie, nie bój się, Jagno, przyjdzie — rzekła twardo stara, wznosząc oczy na obrazy święte.
— A kto już pomarł, nie wstanie — szepnął Jambroży cicho.
— Siadajcie do miski, zjecie co jest.
— Nie od tegom, nie. Miseczce jednej, bele dużej, poradzę jeszcze — podkpiwał.
— Wam to ino przekpiwania w głowie i zabawa.
— Tyla i mojego, tyla, na cóż mi turbacje, hę?
Obsiedli ławkę, na której stały miski, i jedli wolno i w milczeniu. Jędrzych pilnował, żeby dokładać i dolewać, tylko Jambroży raz po raz powiadał jakie słowo ucieszne i sam się śmiał najbardziej, bo chłopaki, chociaż rade były się pośmiać, bali się srogiego wzroku matki.
— Dobrodziej w domu? — zagadnęła pod koniec.
— A gdzieby na takie błoto? Jak Żyd w książkach siedzi.
— Mądry ci on, mądry...
— I dobry, że nie znaleźć lepszego... — dodała Jagna.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.
— 151 —