— Juści... pewnie... na brzuch se nie pluje, ani drugiemu na brodę, a co mu kto da, weźmie...
— Nie pletlibyście bele czego.
Powstali od kolacji. Jagna ze starą siadły do kądzieli przed kominem, a synowie jak zwykle zajęli się sprzątaniem, myciem naczyń i obrządkiem. Tak już zawżdy u Dominikowej było, że synów swoich dzierżyła żelazną ręką i rychtowała ich na dziewki, żeby ino Jagusia rączków se nie pomazała.
Jambroży zapalił fajkę, pykał w komin, to poprawiał głownie i dorzucał gałęzi i raz wraz spoglądał na kobiety, ważył cosik w głowie i układał.
— Były pono u was swaty?
— Abo to jedne.
— Nie dziwota, Jagna kiej malowana. Dobrodziej powiedział, że i w mieście nie spotkać piękniejszej.
Jagna poczerwieniała z ucieszności.
— Tak powiedział. Niech mu Bóg da zdrowie. Dawno się już zbierałam zanieść na wotywę, dawno, ale jutro zaraz zaniesę.
— Przysłałby tu jeszcze ktoś z wódką, ino się boją ździebko... — zaczął pocichu.
— Parobek?.. — zapytała stara, nawijając na furkoczące po podłodze wrzeciono.
— Gospodarz na całą wieś, rodowy... ale wdowiec.
— Dziecków cudzych kolebała nie będę...
— Odchowane, nie bój się, Jaguś, odchowane.
— Co jej tam po starym... ma jeszcze lata... poczeka se na młodego, jak się jej uda jaki.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —