Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

wrzeciono, że z warczeniem kieby bąk kręciło się po podłodze i furkotało.
— Jakże? ma to przysłać?
— Któren?
— Nie wiecie to? a dyć tamten! — wskazał przez okno na światła, ledwie migocące przez staw u Boryny.
— Dorosłe dzieci, dobrego słowa nie dadzą i prawa do swoich części mają...
— Ale może zapisać to, co jego... jakże?... A chłop dobry i gospodarz nie bele jaki, i pobożny i krzepki jeszcze, sam widziałem, jak se korzec żyta zadawał na plecy. Już tamby Jagnie nic nie brakowało, chyba tego ptasiego mleka... a że wasz Jędrzych na bezrok do wojska staje... to Boryna z urzędnikami się zna, wie, do kogo trafić, mógłby pomóc...
— Jak ci się widzi, Jaguś?...
— Mnie ta wszystko jedno, każecie, to pójdę... wasza w tem głowa, nie moja... — mówiła cicho, wsparła czoło na kądzieli i zapatrzyła się w ogień bezmyślnie i słuchała wesołego trzaskania gałązek. Ten czy tamten, wszystko było jej zarówno — wstrząsnęła się tylko nieco na przypomnienie Antka.
— Jakże? — pytał Jambroży, powstając z ławki.
— Niech przysyłają... zrękowiny nie ślub jeszcze... — odrzekła wolno.
Jambroży pożegnał się i poszedł prosto do Boryny.
Jagna wciąż siedziała nieruchoma i milcząca.
— Jaguś... córuchno... co?...