Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.
— 161 —

matka nie zeszła, albo i kto drugi, ale nie zdążyła, bo Mateusz chycił ją wpół, przycisnął mocno do siebie i jął zapamiętale całować...
Zatrzepotała się kiej ptak, ale nie jej moc wyrwać się takiemu głodnemu smokowi, któren ściskał, aż żebra trzeszczały, i tak całował, że całkiem zesłabła, oczy jej zaszły mgłą, tchu złapać nie mogła, że ino ostatkiem skamlała:
— Puść... Mateusz... Matula...
— Jeszcze ździebko, Jaguś, jeszcze raz, bo się całkiem wścieknę... — I tak całował, że mu dziewczyna całkiem zmiękła i leciała przez ręce, kiej woda, ale puścił ją, bo posłyszał w sieniach kroki, sam zapalił nad okapem lampkę i skręcał papierosa, a roziskrzonemi uciechą oczami spoglądał na Jaguś, że to jeszcze przyjść do siebie nie przyszła, bo się mocno dzierżyła ściany i dyszała ciężko.
Jędrzych wszedł i ogień na trzonie rozdmuchiwał, nastawiał garnki z wodą i cięgiem się po izbie kręcił, że już mało wiele ze sobą mówili, a ino poglądali na się iskrzącemi, głodnemi oczami, jakoby się zjeść chcieli...
Wnetki, bo jakoś w pacierzy parę, nadeszła Dominikowa, musi być zła była, bo już w sieniach wywarła gębę na Szymka, a ujrzawszy Mateusza, popatrzyła nań srogo, na przywitanie nie zważała i poszła do komory przeoblec się.
— Idź se, bo cię matka zeklną jeszcze... — prosiła cicho.
— Wyjdziesz to do mnie, Jaguś, co? — prosił.