Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —

towe całkiem, tę o Jasiu, jadącym na wojenkę, co ją to często dziewczyny zawodziły po polach... a tak żałośliwie wyciągał nutę z owych drewulek, aż mróz szedł po kościach wszystkich, a Jagusi, że to czujna była na muzykę, jak mało kto, łzy ciurkiem pociekły po twarzy.
— A przestań, bo Jagusia płacze... — zawoła Nastka.
— Nie... to ino tak... ozbiera mnie zawdy granie... nie... — szeptała zawstydzona, kryjąc twarz w zapasce...
Nie pomogło to nic, bo choć nie chciała, a łzy same kapały z tej onej tęskliwości dziwnej, co jej była wstała w sercu, niewiadomo za czem...
Ale chłopak grać nie przestał, tyla, że teraz rznął od ucha siarczyste mazury, a obertasy takie, aż dziewczyny usiedzieć nie mogły, ino ściskały dygoczące z uciechy kolana, a rzucały ramionami, parobki przytupywali raz wraz i podśpiewywali wesoło — izba napełniła się wrzawą, a tupotem i śmiechami, aż się szyby trzęsły.
Naraz pies jął skowyczeć w sieni i tak przeraźliwie zawył, że umilkli wszyscy.
— Co się stało?
Roch rzucił się do sieni tak prędko, że o mało się nie przewrócił o szatkownice.
— I nic... chłopak któryś przyciął psu ogon drzwiami i bez to tak wył — zawołał Antek, wyjrzawszy do sieni.
— Pewnie to Witka robota — zauważył Boryna.