Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.
— 174 —

— Ale, Witekby ta psa krzywdził, któren zbiera po wsi wywłóki różne i lekuje... — broniła gorąco Józia.
Roch powrócił mocno wzburzony, oswobodzić musiał psa, bo skowyt było słychać już gdzieś w opłotkach.
— I pies stworzenie boskie i czuje krzywdę, jako i człowiek... Pan Jezus miał też swojego pieska i nie dał nikomu krzywdzić... — powiedział porywczo.
— Pan Jezusby tam miał pieska, jak wszyscy ludzie?... — wątpiła Jagustynka.
— A żebyście wiedzieli, to miał i Burkiem go przezywał...
— Hale... No! Cie... — odzywały się ciekawe głosy.
Roch milczał chwilę, a potem podniósł siwą głowę, okoloną długiemi, równo nad czołem uciętemi włosami, utkwił blade, jakby wypłakane oczy w ogniu i ozwał się cicho, przebierając palcami ziarna różańca...
. . . . . . W owy czas daleki...
Kiej Pan Jezus jeszcze po ziemi chadzał i rządy nad narodem sam sprawował, stało się to, coć wam rzeknę...
Szedł se Pan Jezus na odpust do Mstowa, a drogi nikaj nie było, ino piachy srogie a parzące, bo słońce przypiekało i gorąc był taki, jak kieby przed burzą...
A cienia nikaj, ni osłony.
Pan Jezus szedł z cierpliwością wielką, bo do lasu było jeszcze kawał drogi, ale że już tych świętych nóżków nie czuł z utrudzenia i pić mu się okrutnie chciało, to se raz wraz przysiadał na wydmach, chocia tam i barzej przygrzewało i rosły same ino koziebródki, a cie-