Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —

— Dominikowa niegłupia, już ona wszystkich wyrychtuje.
— Matką jest, to jej psie prawo o dziecko stoić — rzucił Kłąb.
— W kościele przesiaduje a chytra na grosz kiej ten Żyd.
— Nie powiedaj leda co na ludzi, żeby ci ozór nie odjęło.
I tak, całe popołudnie zajmowała się wieś zmówinami, co i nie dziw, bo Borynowie byli rodowi, starzy gospodarze, a Maciej, chociaż urzędu nijakiego nie sprawował, a gromadzie przewodził. Jakże, na odwiecznych kmiecych rolach siedział, z dziada pradziada we wsi był, rozum miał, bogactwo miał — że, chcąc nie chcąc, a słuchali i uważali go wszyscy.
Jeno nikt z dzieci, ni kowal nawet, o zmówinach nie wiedział, bali się do nich z nowiną bieżyć, bych w pierwszej złości czego nie oberwać.
Więc też w chałupie Borynów cicho było jeszcze, ciszej dzisiaj niźli zazwyczaj — deszcz był przestał padać i od rana przecierało się na niebie, to zaraz po śniadaniu Antek z Kubą i z kobietami pojechali do lasu zbierać susz na opał i próbować, czyby się nie dało kolek ugrabić.
Stary pozostał w domu.
A już od samego rana był dziwnie przykry, dziwnie zeźlony, że ino szukał okazji, na kogoby wywrzeć niepokój i złość, jakie go roztrzęsały; Witka sprał, bo pod krowy słomy nie przyrzucił i leżały do półboków w gnoju, z Antkiem się pokłócił; Hankę wy-