Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —

krzyczał za chłopaka, któren wybałykował przed dom i utytlał się w błocie; nawet na Józkę powstał, że się długo guzdrała... a konie czekały na nią.
A gdy wreszcie pozostał sam, z Jagustynką ino, która była ostała z wczoraj, żeby doglądnąć inwentarza, to już całkiem nie wiedział, co robić ze sobą. Przypominał sobie cięgiem, co mu Jambroż prawił o przyjęciu przez Dominikową, co rzekła Jagna, a mimo to, dufności w siebie nie miał i dziadowi wierzyć niebardzo wierzył, że to mógł za ten kieliszek ocyganić ino. To łaził po izbie, oknem na pustą drogę wyglądał, abo zgoła i z ganku na Jagusiną chałupę niespokojnie spozierał — a zmierzchu wyczekiwał kiej zmiłowania...
Sto razy chciało mu się bieżyć do wójta i pognać, by poszli prędzej — ale ostał w domu, bo go powstrzymywały oczy Jagustynki, co za nim chodziły cięgiem; oczy zmrużone, a świecące urągliwością i naśmiechliwe...
— Czarownica jucha, wierci ślepiami kiej świderkiem! — myślał.
A Jagustynka łaziła po chałupie i obejściu z prząślicą pod pachą i naglądała — przędła, aż wrzeciono turkotało w powietrzu, nawijała nić i szła dalej, do gęsi, do świń, do obory, a Łapa włóczył się za nią senny i ociężały. Nie odzywała się do starego, choć dobrze wiedziała, co go tak rozbiera i markoci, co nim tak rzuca, że aż wziął się do zabijania kołów pod ścianą do ogacenia.
Przystawała ino przy nim raz wraz, aż wkońcu rzekła: